środa, 8 lipca 2015

inna perspektywa

Masha na weekend porwała mnie w góry... Tutaj tylko same przyjemności.
Wypad był dość specyficzny ze względu na to, że był to taki rodzinny obóz z Baptystami z Biszkeku. Mają tu oni małą parafię. Pastor jest Rosjaninem, jego żona przesympatyczną Kirgiską.
I tak sobie obserwowałam, jak wygląda ich czas wolny, wakacje itd. W sumie to normalnie- a jak...
Tyle, że się często modlą i często śpiewają - przed i po posiłku, przed i po czytaniu Biblii... To bardzo dobrzy, życzliwi i przyjacielscy ludzie - wzorowi chrześcijanie.

Dzieciaki obstawiały, żem Amerykanka. I co chwilkę musiałam się tłumaczyć, że ja z Polski i że angielskiego się uczyłam w szkole i że w Polsce my mówimy tylko po polsku.
Co tu dla nich jest dość zaskakjące, przy takiej mieszance narodowościowej i kulturowej.

Poza tym czułam się jakbym była znów na obozie z czasów dzieciństwa - gry w "kartoszkę", karty i ogółem zabawa z dziećmi. Bardzo rodzinnie i swobodnie.

Nasz obóz był w starym zapuszczonym ośrodku. Domki były urocze - spaliśmy na materacach, okna były nie do końca oszklone i towarzyszyły nam całkiem spore robaczki.
Super sprawa ten ośrodek, tyle, że piękny to on był na pewno w latach może 80.?
Pozostałości świetności to zarośnięty basen i zardzewiałe huśtawki i duże boiska do piłki nożnej i siatkówki.

Obok obozu płynęła rzeczka i otaczały go przepiękne góry. Bajka.






Jeden z wielu wspólnych posiłków.



Wszyscy razem - nie ma samotnego siedzenia w pokoju.
























Tak sobie siedziałam tam z nimi i rozmyślałam o na prawdę niepokojących rzeczach...

Podobało mi się to, że dzieci te w sumie były wspólne - każdy patrzył na dzieci i nie ważne, czyje one. I nie tylko kobiety, ale bardzo duże zaangażowanie w opiekę wkładali panowie.
W każdym razie dzieci były też na pewno mniej rozwydrzone i egocentryczne niż te, które obserwuję jakoś w moim otoczeniu. Każde dziecko zajmowało się sobą i zabawą. Płakały tylko najmłodsze i w sumie takie dziecko to bym mogła mieć...
Mam czasami wrażenie, że w Polsce jest tak mało dzieci, że niektóre są traktowane jak eksponat i tak "wylulane" i tak wyszykowane... I pod pełną kontrolą. To jest w pewnym stopniu zrozumiałe, tylko szybko się to kończy jak dziecko rośnie, bo rodzice zajmują się sobą, a dziecko rozpuszczone popada w otchłań środowiska i różnie to bywa.
Tu jest jakby większy luz w stosunku do potomstwa. Wszystko jest bardziej jeszcze tradycyjne. Nie tak wypaczone i bardziej naturalne. Dziecko sobie po prostu jest. I każdy mu poświęca trochę uwagi - a potem dziecko nie szuka jej na siłę. Bezstresowe wychowanie dziecka bez sztucznych form i pojęć.

Pewnie ma znaczenie kwestia, że jak tyle jest dzieci to one też mimowolnie pilnują się na wzajem.
W Polsce też bywają przecież rodziny wielodzietne, czy bardziej otwarte wspólnoty, gdzie dzieci wychowuje większa grupa itd. Tyle, że tu to jest na skalę narodową, bo mimo, że u Baptystów to jest bardzo uwypuklone, to w Biszkeku też oblężone są podwórka i place zabaw przez dzieci. Co pozwala mi myśleć, że dzieci jednak mają tu w poważaniu instytucję "podwórka" a nie tylko i wyłącznie gier komputerowych. Co pewnie i tak się już zmienia.

Podobało mi się także to, że nawet młodzi chłopcy lat może 16, 17 bawili się z dziećmi. Takich przyszłych tatusiów na świecie potrzeba. Ale może to specyfika tej grupy religijnej? Z resztą nie tylko angażowali się z pomoc przy dzieciach, ale przy wszystkim - przy sprzątaniu, nakrywaniu do stołu itd.

Dzieci to dobra wizja na kampanię reklamującą Kirgistan jako miejsce dla turystów - idealny kraj na wypady rodzinne z dziećmi. Sama chętnie bym zabrała tu siostrzeńców, bo by w końcu mieli z kim w piłkę grać...

W sobotę wybraliśmy się na przechadzkę nad wodospad. Góry były przepiękne. Ale już nawet nie warto o tym pisać, bo to cholerna oczywistość.

Moi towarzysze to zgrana grupka. Od lewej Nastia - urokliwa młoda dziewczyna, która potrafi wszytko! Ma niesamowity kontakt z dziećmi i dużo energii, potrafi świetnie gotować i pięknie śpiewać. Potem Ildar - Tatar i najlepszy chłopak pod słońcem. Dawno nie spotkałam kogoś tak dobrze wychowanego, grzecznego, uczynnego i bez pretensjonalnego. Kostia, który gra na gitarze i wspina się na drzewa jak małpka. Daniel - który z pochodzenia jest w w połowie Rosjaninem i Koreańczykiem i lubi sport i dużo mnie wypytywał o Europę i chce wyjechać do pracy do Rosji. Oraz czarująca Masha.
Jeszcze był drugi Daniel, ale nie pozwolił mi się na początku znajomości fotografować.




Wodospad był zimny i cudownie orzeźwiający. Praktycznie wszyscy bez zastanowienia zaczęli pod niego wskakiwać. W butach, ubraniu, z dziećmi.




Kirgiskie Rafaello  - Kurut - jak dla mnie smakują jak zasuszony oscypek. Całkiem sycące. Ten smk jest tu powszechny i takie przysmaki zajada się tu tak samo, jak my zajadamy Mieszankę Wedlowską.



Prześliczna kirgiska dziewczyna po lewej będzie kiedyś profesorem w szkole muzycznej. Gra na pianinie i bardzo ładnie śpiewa. Bardzo bystra mała.
Jej rodzice pracują w Rosji, aby ona i trójka jej rodzeństwa mogła się uczyć.
A jej babcia mówiła pięknie po angielsku - miała bardzo dużo znajomych z Europy i sama postanowiła się nauczyć języka wkuwając słowa ze słownika. O! Taka motywacja.



Pan oferował darmową przejażdżkę. Gdyby nie obiad to byśmy się nawet skusili. W stadzie, które prowadził było 300 koni.
Pędzone stada koni, owiec czy krów w Kirgistanie to norma jak same góry. Rano trzeba zaprowadzić stado na pastwisko i wieczorem z powrotem. Często poza miastem takie stada są uczestnikami ruchu drogowego. Zwierzęta nawet już przywykły do dźwięków klaksonów i czasami chwilkę zajmuje, aby przejechać taką drogę.


A oto kuchnia. Bałagan i ziemniaki.

Wieczorne ognisko i oczywiście śpiewanie pieśni.

Nie obyło się bez herbaty - woda podgrzewana w bardzo ciekawym urządzeniu.

Wieczorne harce młodzieży stawiały obóz na nogi. Zadziwia mnie ich kreatywność w animacji czasu wolnego. Ale to chyba ja po prostu jestem już taka stara i ograniczona... I sama nie mogłam sobie przypomnieć żadnej gry.


Księżycowa noc w górach - przepiękna.

Od rana życie było jeszcze spokojne. Ale dzieci już były wszędzie.

W niedzielę rano było na prawdę chłodno. Korzystając z pogody ruszyliśmy jeszcze na chwilkę w góry.

 Poniżej Nastia z swoim bratem Antonem.





 Kostia bardzo chciał pohuśtać się na czubku drzewa. Dopiął swego.


Zbieranie ziół w Kirgistanie jest bardzo popularne. Na tyle nawet, że kierowca pełnego autobusu potrafił się zatrzymać w "szczerym polu" tylko dlatego, aby starsze panie mogły nazbierać sobie roślin. Raj dla fanów botaniki.


Nastia nie bała się niczego. 



Dziewczyna po lewej jak na swoje 9 lat bardzo ładnie i chętnie mówiła po angielsku.
























I tak sobie żyją dobrymi zasadami w dobrze funkcjonujących relacjach. Nie zauważyłam śladu hipokryzji. Wszystko naturalne i zdrowe i spędziłam dzięki nim genialne chwile. Chociaż zasłanianie ramion czy noszenie spódnicy do modlitwy (czyli praktycznie non stop) trochę na pewno by mnie dłużej męczyło.

W sumie od dziwnej strony poznaję Kirgistan...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz