środa, 8 lipca 2015

Let's start!

W czwartek zaczęliśmy oficjalnie projekt. Znów odbyło się spotkanie w Sierra z wszystkimi EP - wolontariuszami. Takie tam gadanie, uśmiechy, zdjęcia, sława, chwała itd. Sympatycznie.


Po południu Aizaada - moja Buddy (osoba, która ma mi czasami pomagać, jakbym się zagubiła fizycznie czy mentalnie) - zabrała mnie i pojechałyśmy gdzieś za Biszkek.
Jechałyśmy marszrutką. Taki folklor - niektórym się podoba, niektórym nie. Osobiście mi obojętne, bo wyboru i tak nie mam.  A przyjemność takiej przejażdżki kosztuje 10 som - niezależnie od ilości przystanków i kierowca może na prośbę zatrzymać się praktycznie wszędzie przy trasie. Płaci się przy wejściu - w trolejbusach 8 som i płaci się przy wyjściu. Tak słyszałam, bo trolejbusem jeszcze nie jechałam.

Dotarłyśmy na miejsce zwane Panoramą. Faktycznie - widok przepiękny. Chwilkę czekałyśmy na Seyyada i kolejną AIESECerkę.
Seyyad to bardzo ciekawa osobowość z Azerbejdżanu.


Seyyad ma 17 lat. Ma piękne ciemne oczy wielkie jak Księżyc i w sumie wygląda na 22 - z powodu brody. Nie lubi czekać i gdy się ktoś inny spóźnia strasznie się denerwuje i okazuje niezadowolenie. Ma dziwne poczucie humoru, jest turkofilem i często go nie rozumiem - ze względu akcentu i jakiegoś braku łączności. A ujmując rzecz dosadnie - Seyyad nie jest osobą, która bardzo respektuje zdanie kobiet. Poza tym na prawdę panicznie boi się psów. Nie powinnam tego pisać, a tym bardziej sama się z tego śmiać - ale pierwszy raz ktoś by prawie na mnie wskoczył na widok małego kundelka.
W każdym razie jesteśmy razem w jednym studio i będziemy wykonywać wspólnie projekt.
Jeśli chodzi o fotografię ma ciekawe pomysły i więcej doświadczenia, więc myślę, że będzie to całkiem owocna współpraca. Jeśli uda nam się pokonać barierę komunikacyjną.








Dotarliśmy do domu, gdzie miało miejsce Welcome Party. Inni wolontariusze już byli podczas wieczerzy. Wszystko same gotowały dziewczyny z lokalnego komitetu AIESEC - wielki uznanie, bo było bardzo smacznie i sympatycznie.

Poza tym po tych wszystkich spotkaniach wyniknął wśród nas temat szoku kulturowego. Osobiście odnośnie Kirgistanu nie odczułam czegoś takiego nawet na moment. Trochę czytałam przed wyjazdem, prowadziłam różne rozmowy, sprawdziłam blogi w Internecie.. No i w końcu studiuje te biedne Wschodoznawstwo.
Byłam na pewno merytorycznie lepiej przygotowana niż inni EP, którzy po prostu tu przyjechali na projekt, np. z Malezji czy z Francji. Podejrzewam, że zetknięcie się z kirgiską mieszanką post- radzieckości, wpływów kultury rosyjskiej, tureckiej i chińskiej na pierwszy raz może być ciężki.

Nie mniej ja miałam taki szok kulturowy odnoście innych wolontariuszy. Dziś już mi lepiej, ale na tej imprezie czułam się trochę przytłoczona. Ludzie z Chin, Czech, Francji, Malezji, Turcji, Jordanu, Azerbejdżanu... I z każdym wypada pogadać. No było ciężko zapamiętać te wszystkie imiona i w sumie to nikt nie chciał gadać poważniej i więcej tylko ogólnikowo. No - klasyczny konflikt ilość a jakość.

Obserwacje subiektywne
Zdecydowanie bardziej swobodnie się czułam przy posiłku siedząc po stronie stołu z Azjatami. Dziewczyny "wcinają" swobodnie, nie zwracając uwagę na kaloryczność. I zabawne są ich reakcje na takie góralskie smakołyki kirgiskie, jak kumys czy te białe kulki - kirgiskie Rafaello - które smakują jak polski oscypek, tyle, że są twardsze.
Jednak pić należy z Europejczykami. Czesi dają radę. Potem można się ciekawych rzeczy o świecie dowiedzieć i o samym sobie także... I jest tak normalnie, po europejsku. Czyli aktualnie dla mnie nudno.
Picie z dziewczynami z AIESEC z Kirgistanu to znów szaleństwo - tępo i ilości zawrotne, ale może to tylko tak na zachętę?...
A znów Azjaci z południowego - wschodu unikają alkoholu i nawet do gier alkoholowych piją Fantę, co jest na swój sposób urocze.
Towarzysze z Azerbejdżanu, Turcji i Jordanu zaczęli posiłek później, bo obchodzą Ramadan - co osobiście ogromnie podziwiam, bo pokus mnóstwo a i bez wody cholernie trudno wytrzymać przy takich temperaturach.
Totalny mix osobowości, języków, kultur.



























Gospodynie bardzo przemyślały program imprezy.
Poczynając od uczty, po sam fakt, że mieliśmy do dyspozycji cały dom z basenem i pięknym widokiem. I poza hedonistycznymi rozrywkami przemycały nam pewne kulturowe elementy, takie jak wyganianie duchów poprzez okadzanie gości (na powyższych zdjęciach), czy pokaz gry na komuz - tradycyjnym instrumencie.










Organizatorki przyjęcia spożywały posiłek w drugim pokoju. Cerata z jedzeniem na ziemi to дасторкон, co znaczy tyle, co obrus. A słowo to kryje pojęcie obficie zastawionego stołu jedzeniem i jest symbolem gościnności. Tradycyjnie je się właśnie na ziemi. W niektórych domach (raczej na wsiach) nadal jest to praktykowane, a wokół obrusu układa się materace (niezbyt grube) - są to tzw töszöki. 



Welcome Party całkiem szalone. Dla niektórych nawet bardzo.
Integracja zaliczona.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz