wtorek, 14 lipca 2015

jak ryba w wodzie czy jak śliwka w kompot?

Relacja z otwarcia sklepu:

Fotografowanie otwarcia sklepu Women Secret w galerii Bishkek Park było prawdziwą zabawą. W południe podjechała po mnie taksówką Valery. Jak zwykle wyglądała świetnie.
Na miejscu już był Denis - fotograf z Neformat. Denis ustawił mój aparat, podał lampę  i dał wolną rękę twórczości - wstępnie miałam robić zdjęcia dla siebie i raczej jemu, a robiłam wszystkiemu i wszystkim. 
Fotografowanie ubrań i klientów wcale nie jest takie proste. Silne i specyficzne oświetlenie, jaskrawe kolory i szybko poruszające się osoby. Nie mniej jednak coś tam się podobało z mich poczynań mojemu Guru i poprosił, abym przekazała moje zdjęcia w poniedziałek do studia. 

Krótka przygoda, ponieważ miałam jechać na ryby... Intensywne życie.

 Denis przy pracy.

 I piękna Valery w niebieskiej sukience. Ma dziewczyna klasę.




Grube ryby:
Zdążyłam ogarnąć siebie i najpotrzebniejsze przedmioty - łącznie z zakupem zapasu wody, piwa i świeżych lepioszek. Co wcale w Biszkeku proste nie jest! Wokół bloków jest wiele małych sklepików i w każdym czegoś brakuje - w jednym nie ma dobrych napojów, w drugim chleba, a w trzecim chusteczek higienicznych innych niż wilgotne (tutaj - bardzo popularne). 
Więc aby zrobić zakupy przed wyprawą w nieznane musiałam iść do trzech różnych sklepów - nieznacznie od siebie oddalonych na szczęście- a w tym do jednego dwa razy (po świeże lepioszki).  

Następnie czekałam na moich towarzyszy, którzy zjawili się niebawem.
Bardzo wszytko fajnie - tylko matematyka się nie zgadzała, bo się okazało, że z grupy zrobiło się trio i pies. Nie mniej jednak uznałam, że w sumie to obojętne - bo to Kirgistan... 
I nawet nie miałam z tym problemu, że jadę z moim no powiedzmy "szefem" i jego przyjacielem na ryby - miało być sympatycznie to będzie - może mnie nie zabiją i nie zjedzą zamiast tych ryb...

Żartuję. Poważnie to wszytko w normalnych relacjach - ten przyjaciel Ilii - Almaz - to także fotograf i designer oraz ma nam pomagać przy projekcie mapy Biszkeku. Podjechaliśmy jeszcze pod garaż - gdzie Ilia robi czasami prywatki artystyczne - zabraliśmy grilla, a potem podjechaliśmy pod dom rodziców Ilii po psa. Pięknego białego Hasky. I jeszcze sklep i opuszczamy Biszkek.


Jechaliśmy trasą na Tałas. Minęliśmy przeogromny bazar samochodowy pod Biszkekiem - w życiu nie widziałam aż tyle samochodów w jednym miejscu. 
Muzyka gra, drogi kiepskie, piesek koło mnie zestresowany - młody jeszcze i to była jego pierwsza wycieczka samochodem. 
Gorąco. Po lewej piękne góry i ogólnie mijaliśmy typowe chatki, bałagan, myjnie samochodowe, sprzedawców arbuzów...

Po zboczeniu z głównej drogi w jakieś wsi, znów zjechaliśmy na jeszcze mniej uczęszczaną drogę, która w sumie wyglądała jak tor crossowy. Było wyboiście i żałowałam, że Ilia nie ma samochodu z wyższym podwoziem. W pewnym momencie, przy przekraczaniu czegoś na typ mostu nad rowem, samochód trochę dostał po podwoziu. W sumie miejsce to miało być oddalone ok 40 minut od Biszkeku, jednak z tymi przystankami trwało to dłużej. I w drodze dowiedziałam się, że w sumie Ilia jedzie w to miejsce pierwszy raz i nie wie, gdzie to jest dokładnie - ale mamy mapę i telefon do kolegi, który już kiedyś tam był i polecił te miejsce.

Racja, że dojechaliśmy nad jezioro. Panowie dogadali się z właścicielem ziemi, abyśmy mogli się rozłożyć z namiotami i łowić ryby - za taką możliwość oczywiście musieli mu zapłacić. Ja czekałam z pieskiem w samochodzie.


Ilia przypomniał sobie jednak, że nie kupiliśmy marynaty do ryb. No to znów z powrotem przez wyboje do wsi po jakąkolwiek przyprawę. Przy okazji zakupiliśmy jeszcze ziemniaki - gdyby ryby nie brały. Tyle, że pod sklepem Ilia zauważył, że coś kapie z samochodu... No i faktycznie coś pachniało benzyną. 
Więc wróciliśmy do głównej drogi w poszukiwaniu jeszcze otwartego (około 19) mechanika. Znaleźliśmy za trzecim razem i bardzo sympatyczny pan zajrzał pod spód Mazdy Ilii. 
Nie będzie pewnie zaskoczeniem fakt, że niczego nie znalazł. Ilia kręcił się, dopytywał, ruszał samochodem... Bo faktycznie coś wówczas kapało. Ale u mechanika nic. 
Jak już wyjeżdżaliśmy z diagnozą "wszystko działa normalnie", to przypomniało się nam - a właściwie Almazowi - że przecież po drodze... na tych wertepach... no... tam była taka ogromna kałuża, przez którą przejeżdżaliśmy!
I to pewnie woda z tej kałuży kapała i mogła pachnieć benzyną...

Ot, taka droga. To było wręcz groteskowe i bardzo mnie rozbawiło. 
Wróciliśmy na nasze miejsce. Okazało się zajęte. 
Pan właściciel uznał, że za długo nas nie ma i pozwolił się rozłożyć całej kirgiskiej rodzinie przy brzegu, przez nas upatrzonym.

Nie mniej jednak uznaliśmy, że możemy rozłożyć namioty i w międzyczasie rodzina pewnie zakończy biesiadę i będziemy mogli i my łowić.

Namioty były własnością Ilii - jeden z nich miał 40 lat - po babci. A ten, który mi został przydzielony był nowszy, jednak i tak daję mu 20 lat. Pachniały stęchlizną i koniem - aż czuło się ile takich obozów te przedmioty już przeżyły. Magia.






 Oto i włości gospodarza miejsca nad jeziorem. Bardzo urokliwe miejsce. Spokój, cisza, kurz.


Przybijanie śledzi w namiotach zawsze jest problematyczne. Na zdjęciu poniżej Almaz próbuje opatentować arbuza w funkcji młotka.

 Mój namiot po lewej. Duży, solidny i wygodny.

Teraz wszystko miało być w porządku. Byliśmy na miejscu. Rodzina z brzegu się powoli zwijała. Nasz obóz rozłożony. Ilia zaczął przygotowywać wędki. A ja poszłam szukać drewna na ognisko.

Tylko, że poczułam się źle. I początkowo myślałam, że to może od drogi - choroba lokomocyjna.
Ale nie. Nie mogłam już tego wieczoru nic zjeść. Dostałam gorączki i nawet siedzenie sprawiało mi trudność. Nie mówiąc już, że nie miałam siły mówić i w sumie to położyłam się koło ogniska i zasnęłam.

W nocy obudziłam się - panowie już łowili ryby, ale coś im nie za bardzo to szło... Ja nadal nie mogłam nic przełknąć. A szkoda, bo Ilia dostał od gospodarza sało oraz kiełbasę i ziemniaki z żaru też były już gotowe...
W sumie to było smutne, że nie mogłam się z nimi zintegrować, ani kontemplować uroków dzikiej przyrody dookoła. Niebo było piękne - było widać drogę mleczną - ani jednego obłoku zasłaniającego gwiazdy. W Polsce takiego nieba nie ma... Cisza, spokój, tylko migające samoloty na niebie. Aż prosiło się, aby siedzieć do rana.
Mnie jednak było przeznaczone dosłownie "wgramolić" się do śpiwora i spać.







Następnego dnia o poranku próbowałam się doprowadzić do życia, co jednak było niewykonalne.
Od rana wędkarze próbowali jeszcze złapać (ostatecznie złapali jedną małą rybkę), zatem usiadłam koło nich. Ale znów zasnęłam. Ciekawe, co sobie musieli myśleć o takiej śpiącej królewnie...


W południe zwinęliśmy namioty i ruszyliśmy do Biszkeku. 
W Biszkeku tylko już odwiedziłam aptekę - gdzie dostałam chiński lek na grypę za 100 som- i znów poszłam spać!


Bardzo niekomfortowe jest chorowanie - a w szczególności gorączka - gdy na dworze jest temperatura wyższa niż organizmu.
Nie mierzyłam swojej temperatury, ale dziś (14. 07. 15 r) w Biszkeku było ponad 40 stopni - nawet do 48. 
I tak leżę już drugi dzień i piję dużo napojów i biorę te chińskie tabletki i smaruję się chińską maścią rozgrzewającą (jakby temperatura powietrza mi nie starczała) i myślę, myślę, myślę...
Postęp, że czuję się lepiej - zasługa chińskiej medycyny - albo po prostu odpoczynku.
Taka sztuka.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz