piątek, 10 lipca 2015

Ивановка

Wróciłam niedawno z wypadu na wieś o bardzo wdzięcznej nazwie Ivanovka - wsi w znaczeniu kirgiskim. Dla mnie to było małe miasteczko.
Nie mniej jest to jedna z większy wsi na trasie między Tokmok i Kant- większymi miastami. Od Biszkeku jechałyśmy około 40 minut marszrutką - koszt 40 som.

Ivanovka wyglądem nie różni się wcale od obrzeżny Biszkeku. Ładne były tylko niektóre stare chatki o ciekawych ornamentach. Poza tym piękny widok na góry, zwierzaki to tu, to tam. Dzieci - jak wszędzie.

Celem wyprawy do Ivanovki były odwiedziny rodziny Mashy. Jej wujostwo ma tam piękny duży dom - akurat w remoncie. Zajmują się hodowlą róż. Mają trójkę dzieci - dwie córki, jedna z już własną rodziną (19 lat) - imienia niestety nie pomnę - a druga to Karina, studentka farmacji. Oraz syn Maksym.

 Droga lepsza niż niejedna w Biszkeku.

 Polski akcent!

Pole jak pole. Całkiem sympatyczne. Uprawia się warzywka jak i u nas - pomidory, marchew, ziemniaki, czasami się zdarzają drzewa z brzoskwiniami.

<Jedzenie musi być koniecznie uwiecznione - każde zdjęcie jedzenia dedykuję Dzikowi, który na kapitalistycznej ziemi może zażerać tylko hamburgery i steki.>

Mały komentarz:
Dawno nie jadłam tak dobrego chleba i bardzo mi się podobał sposób, w jaki Karina go kroiła - prawie jakby ćwiartowała kurczaka, co robiła także z dużą ekspresją i zdecydowaniem.
Kiełbasa kirgiska - ale wyglądem i smakiem żywnie przypominała turecką (którą często mnie częstowała kochana Deniz). I masło w kształcie kuli - całkiem eleganckie. Oraz sało - ukraińska słonina, którą pierwszy raz próbowałam w tym roku w Karpaczu, przywiezioną z Ukrainy przez studentów z Chmielnickiego. Zabawny fakt, że jako Polacy- sąsiedzi Ukrainy - nie jemy ich słoniny - chociaż jest super - a w Kirgistanie na innym kontynencie podaje się ją tak, od tak.


Ciocia Masha i mała Sabrina. Córka kuzynki Mashy - ma 11 miesięcy i piękne oczy.

 Karina tak sprawnie obsługiwała się nożem, że można by ją bez problemu zatrudnić do pokazów  krojenia sushi.

 Nawadnianie róż, z których wujostwo Mashy ma całkiem dobry zysk.

 Dziecko w kuchni sobie śpi. Jedzenie się gotuje. Obok cicho gra telewizor.


 Kocham te zdjęcie. Matka Kirgizka.

Dzieło Mashy i Kariny.
Lubię ten patent - gotuje się cały gar jedzenia i potem rodzina może go jeść na śniadanie, obiad i kolację do wykończenia zapasów. Myślę, że będę praktykować.


Główna droga przecinająca wieś.

Napis głosi "szaszłyki". Wieczorem faktycznie stali tam chłopcy i robili szaszłyki - na ulicy przed domem, w dniu codziennym... Ot, taki biznes.

Na powyższym zdjęciu przychodnia zdrowia.

 I prawdziwie europejskich standardów boisko do piłki nożnej.

 Uwaga na natężony ruch drogowy!




Małe jeziorko i rozleniwieni wędkarze. Woda wyglądała na całkiem czystą - niestety dużo śmieci dookoła. Ponoć bardzo głęboko.







Piknik w plenerze nabrał dla mnie nowego znaczenia.
To były dosłownie jakieś krzaki, mały strumień i impreza.


 Przedzieranie się przez strumyk.



Bardzo dobrze przygotowana przyszła piękna żona i wspaniała gospodyni - Karina.





Zachód słońca.


Bardzo romantycznie.

Wcześniej już wspominane szaszłyki.

Maks uśpiony po dniu harców w kolegą.

Karina jest studentką ostatniego roku farmacji. Odbywa praktyki w aptece w mieście Kant, niedaleko Ivanovki. A to jej zeszyt z rozpiską leków i strój roboczy.


I bardzo zachwycił mnie sufit w pokoju Kariny. Tak się psychodelicznie błyszczał.

Kolejny dzień w Kirgistanie i poranek w Ivanovce.


Gdyby nie ta reklama budynek byłby piękny.

W drodze na bazar.

A oto i bazar w Ivanovce.
Moja pierwsza wizyta na bazarze w Kirgistanie.



 Te apetyczne paseczki to ser.


 Lepioszki, lepioszki... Warzywa, przyprawy, obuwie, ubrania - wszytko!


A oto i Ciocia Mashy przy swoim stoisku, na którym (tak jak i na innych) można było kupić wiele - od papierosów, poprzez słodycze, napoje, daktyle po świeże udka kurczaka.
Masha zrobiła dość porządne zakupy - za praktycznie równowartość 40 zł mamy jedzenia na tydzień.
A i najbardziej smakuje mi tutejsza chałwa. Jest przepyszna - delikatna i ma jakby orzechowy posmak.




Na zdjęciu Pan na kirgiską tradycyjną czapkę. Pierwszy raz, jak ją zobaczyłam na jakiejś fotografii w Polsce, to mi się nie podobała. W sumie jest trochę dziwna - taki góralski cylinder. Nie mniej jednak, tutaj bardzo dużo osób nosi takie na co dzień i to jest sympatyczne i mi się podoba.

Ivanovka bardzo ciekawa. W sumie czułam się jakbym się cofnęła w czasie i chodziła po mojej wsi za czasów młodszej młodości... Życie musi tam być dość nudne - w szczególności dla młodych. Nie mniej jednak bliskość Biszkeku daje jeszcze alternatywę. 
We wsi poza przychodnią i boiskami są trzy szkoły! I przedszkole! I wiele sklepów, wielki stadion, park, przy którym było te piękne boisko. I oczywiście mały meczet. 
Wieś przecina ruchliwa droga i jak już wspominałam - wielkością przypomina małe miasteczko, niż wieś w moim rozumieniu.
Nie ma tu kanalizacji, ale jest bieżąca woda. Wychodki poza domem są normą. Oświetlenie okolicy po zmroku pozostawia wiele do życzenia i lepiej uważać na samochody czy dziury...

Gdy leżałam tak sobie w łóżku Kariny - bo jako gość dostałam nawet pokój na wyłączność - i zostałam pozostawiona sama sobie naszły mnie przemyślenia.
Z jednej strony odczuwałam duży komfort położenia się na mięciutkim posłaniu po całym dniu szaleństw i nowości, ale z drugiej odczułam takie ciśnienie mojego Weltschmerzu. 

Bo wyobraźcie sobie, że jesteście dziesięć dni w obcym kraju. Na innym kontynencie niż Wasza ojczyzna. Ludzie mówią innym językiem, który czasami rozumiesz, czasami nie, i Ty w sumie jesteś obcy, chociaż oczywiście nie da się tego odczuć, bo wszyscy są bardzo kochani to wyglądasz i zachowujesz się dziwnie... Leżysz sobie w czyimś łóżku - osoby, którą dopiero dziś poznałeś! Która Cię karmiła, poiła, opowiadała Ci o swoim życiu - jak to baby - także i o miłościach, hierarchii w rodzinie, rodzeństwie... I mimo, że jestem z Mashą, którą znam właśnie od dziesięciu dni to jest to jednak szalony kraj, który poznajesz dopiero ten krótki czas i wiele może Cię jeszcze zaskoczyć. 
W Kirgistanie nie wiadomo, kto w domu ma broń. Po rewolucjach wiele broni zostało rozkradzione z jednostek wojskowych. W sumie to jakby być fatalistą i mieć gorszy dzień to można by uznać, że najlepiej wyjechać, zanim ta beczka prochu wybuchnie.

I tak leżysz. I nasłuchujesz odgłosów obcego domu. I słyszysz ciszę i tylko jakieś małe skrobanie korników czy myszy... I wyobrażasz sobie, że może stać się wszystko. Tym bardziej, że swoje dokumenty i rzeczy osobiste zostawiłeś w Biszkeku - w mieszkaniu dziewczyny, która zostawiła klucze swojemu chłopakowi w pobliskim sklepie, a drzwi balkonu zostały uchylone, aby kot nie zwariował... Taka porywająca bezsilność. Tyle, że oczywiście nie dzieje się nic. Jest bezpiecznie, spokojnie i błogo.

To dopiero myśl intensywna o 2 w nocy... I lekcja zaufania. 
Bo jadąc gdziekolwiek, na jakikolwiek projekt, czy z jakąkolwiek instytucją czy firmą nigdy się nie jest pewnym, co może się stać. Ale tak, tak... Takie rzeczy też mogą się zdarzyć w domu, w życiu - norma i bezpieczniej nie myśleć o tym za dużo.
Tak mi się kiedyś wydawało, jak byłam mała, że świat jest bardziej ułożony, poważny, pewny... A to wszytko jest kwestia zaufania i chęci. Czasami mojej, czasami grupy, społeczeństwa, albo jednej innej osoby - w danym momencie. 

Więc cieszę się, że ja miałam chęci przyjechać tu i poznać tych ludzi i przeżyć tę cholerną niepewność tak namacalnie - czasami psychika działa lepiej, niż skok na bungee.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz