wtorek, 7 lipca 2015

droga przez chmury

Droga przez mękę własnej świadomości
Panicznie obawiałam się lotu. W życiu nie miałam takiej Reisefieber, jak przed tą podróżą. Dwa dni po prostu czystego stresu.
Na szczęście miałam super wsparcie w postaci rodziny, przyjaciół i wina przy Skype.

Ukochana Mama - jeszcze bardziej zdenerwowana niż ja - zawiozła mnie na Dworzec Zachodni w Poznaniu, gdzie czekałyśmy busa do Berlina.
Lot miałam z lotniska Tegel - brzydkie, stare lotnisko. Ogarnęłam odprawę bagażu bez większych problemów orientacyjnych, z czego niewątpliwie nie ma co być dumnym - bo jakżeby się zgubić w kraju czystego porządku?...
Byłam  na dwie godziny przed czasem odlotu, więc także nie musiałam się śpieszyć.
Pierwszy lot z Berlina do Stambułu odbyłam w taaakim duuużym samolocie z eleganckimi błękitnymi siedzeniami.
Jak na klasę ekonomiczną było bardzo wygodnie. Mniej gadżetów niż w liniach Emirates, ale zawsze można było poprosić obsługę. Relaksująca muzyczka puszczona przed startem, wcale mnie nie pocieszała. I nastąpiło małe opóźnienie, które mnie tak zestresowało, że w sumie to myślałam, że zaraz wyjdę i mam gdzieś ten lot i idę do domu!

Berlin - Stambuł
Jednak wytrzymałam. Start w porządku... Porównując z innymi lotami obsługa mało mówiła. W sumie nawet pilot odezwał się tylko kilka razy. Sama nie wiem, co gorsze! Zasnąć nie mogłam. Na prawdę bez przerwy trzęsło. Także już też zapomniałam (ostatni raz leciałam 2 lata temu), że w samolotach tak specyficznie szumi i też mnie to na początku stresowało.

Żałosne przeżycia, jednak nawet starałam się wytrzymać i nie dostałam ataku paniki (tak jak kiedy ostatnim razem leciałam i trzymałam się kurczowo mojego towarzysza, że biedny nie mógł nawet nic zjeść, ani pić przez dobre 3 godziny).
Jedzenie bardzo spoko. Jadłam w rekordowym dla mnie tempie (a na co dzień jem dość szybko), aby jakby samolot maił spaść, to aby nie trzeba było identyfikować moich szczątków wymieszanych z kurczakiem... A dla pocieszenia wzięłam Ballantines'a z Colą. Oglądałam "Artystę", chociaż ciągle przerywałam - bardzo pomaga mi możliwość śledzenia trasy na monitorze przy siedzeniu, aby się uspokoić.
Np. gdy lecę nad jakąś wielką wodą - morzem, oceanem - to śmiem się jeszcze łudzić, że nie roztrzaska się samolot o ziemię, tylko może na coś się przydadzą te okropne pomarańczowe kamizelki, o których zawsze się opowiada na początku lotu.

Jak już wylądowałam to śmiać mi się chciało z siebie samej - Polak mądry po szkodzie. Nie mniej jednak trochę dumy poczułam, że obsługa nie musiała się ze mną męczyć i dawać mi jakiś proszków, ani też wstydu nie zrobiłam krzycząc czy coś w ten deseń...
Pokonałam swój lęk.



Oczekiwanie
Lotnisko w Stambule bardzo ładne. Nie takie nudne jak w Berlinie - wszędzie pełno ciekawych ludzi różnych narodowości. O godzinie 15.00. był znaczny tłok.
I drogo. Ceny porównywalne z lotniskiem w Dubaju. Miałam ochotę na zimne piwo, jednak wymieniłam 5 euro i nie starczyłoby mi to nawet ani na piwo, ani nawet na mały zestaw w jakimś niesympatycznym fast - foodzie. Więc kupiłam wodę (jedyna tania rzecz) z automatu i na tym zakończyłam super zakupy.
Poza tym strefa bezcłowa bardzo rozmaita. Tak jak wszędzie alkohole, fajki, zegarki. I tureckie lody.

Tylko nie było (albo ja nie mogłam znaleźć) żadnego prysznica. Mój komputer także nie chciał złapać Wi-Fi i nie mogłam się "polansować" na Facebooku, więc uznałam, że idę spać.
Znalazłam całkiem wygodną ławkę z widokiem na pasy startowe, w towarzystwie jakiejś tureckiej rodzinki i innych dwóch turystek. W sumie to spało się wygodniej niż na twardych leżakach w Dubaju.




Do Biszkoptu
Wylot z Turcji miałam około 21.00. Samolot do Biszkeku był malutki. Tylko 6 miejsc w rzędzie. Siedziałam koło kirgiskiej parki i w sumie to miałam obawy, że w małym samolocie będzie jeszcze bardziej trzęsło.
Start faktycznie był gorszy - ale podejrzewam, że to wina podłoża pasu startowego.
Poza tym było na prawdę spokojnie. Jedzenie nadal dobre. Włączyłam sobie, aby ponapawać się wolnościową ideologią, "Into the wild" i nawet mi nie przeszkadzał płacz małego chłopczyka, który najwidoczniej też nie przepada za samolotami...
Ale właśnie już w samolocie można było poczuć przedsmak Kirgistanu- w samolocie było pełno dzieci.


Manas International Airport
Wylądowałam w Biszkeku przed czasem.
Myślałam, że będę taka sprytna, że jak mam zieloną walizkę, to bez problemu ją zidentyfikuję.
Nie, niee... Jak się okazało co druga walizka na pasie była obklejona zieloną taśmą zabezpieczającą. Przy moim krecim wzroku, o tak wczesnej porze i przy już wysokiej temperaturze jakoś mi się udało ją uchwycić.
Zawsze mam obawy, że moje rzeczy wyślą na Hawaje.

Na lotnisku, nawet o tak wczesnej porze był tłum. Tłum ludzi oczekujących przyjezdnych. Na żadnym innym lotnisku takiego widoku jeszcze nie widziałam (ale wszystko przede mną). Dużo osób miało karteczki - inni to byli taksówkarze, chcący złowić klientów.

Sama szukałam swojego imienia, czy chociażby wielkiej kartki AIESEC, jednak nie było nikogo. W sumie to było mi to obojętne.
Chociaż nie byłam na tyle rozsądna, aby mieć ze sobą adres mojej Host Family, czy numer telefonu do mojej koordynatorki, to w sumie było mi dobrze... Poczułam taką beztroskę - cieszyłam się ziemią pod nogami.
Uznałam, że poczekam cierpliwie do 9.00. i jak nikt mnie nie odbierze to wezmę taksówkę do byle jakiego hostelu z wi-fi i jakoś to będzie.

Organizacja
Jednak dziewczyny z AIESEC były niezawodne. Czekałam może tylko 20 minut. A mogłam sobie pooglądać słodkie reakcje witających się ludzi.
Okazało się, że leciałam samolotem z Stambułu jeszcze z innymi wolontariuszami. I oni też czekali - no trochę bardziej wystraszeni niż ja.

Z lotniska odwoził nas Tata jednej dziewczyny z AIESEC - taki sympatyczny kirgiski Ojciec, który upchnął nasze walizy i nas do swego samochodu a potem jeszcze założył mi plecak na plecy. Lubię taką pewność i zdecydowanie i sam fakt, że na prośbę córki za darmo odebrał bandę obcych ludzi z świata o 5 rano z lotniska (które wcale nie jest tak blisko Biszkeku) jest super.

Szybcy i wściekli
Szczęśliwa jechałam samochodem i podziwiałam góry i taki typowy biedny bałagan.
Nie mniej - góry zapierały dech w piersiach. Drogi są tu dziwnie szerokie i linie na nich nic nie znaczą. Nie ma nic złego w jechaniu środkiem. Na razie jeszcze samochody (tutaj bardzo popularne tanie japońskie) mogą mieć kierownice po prawej stronie i na tylnym siedzeniu nie trzeba zapinać pasów. W sumie pełna dowolność, co do trzymania telefonu, czy palenia papierosów. Więc można wszystko na raz - łącznie z ciągłym trąbieniem na innych uczestników ruchu.
Tym bardziej trzeba tu być bardzo zdecydowanym kierowcą - wręcz takim tygrysem - aby prowadzić samochód. Podziwiam ten ruch drogowy i nie dziwi mnie stan niektórych pojazdów z poobijanymi bokami.

Moją Host Family okazała się Masha. Biedna wstała, aby mnie przywitać i pomóc w gramoleniu mojej 30-kilogramowej walizki na 4 piętro. Potem poszłam spać.
W końcu na ziemi. W końcu w Kirgistanie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz