W piątek 18.07. rano obudziła mnie Maszka - Hania! Wstawaj! Jedziemy zobaczyć wieżę Burana z Maratem - jej chłopakiem. Kocham takie spontaniczne wycieczki, więc od razu się zerwałam.
Upał był przytłaczający. Wieża bardzo inetersująca. Wiążą się z nią różne legendy - a to o ksieżniczce, a to o mieście, tóre kiedyś miało tam istanieć...
Sama droga z Biszkeku pod wieżę zajmuje niecałą godzinę. Znajduje się ona za miasteczkiem Tokmok. O ile dobrze pamiętam koszt wejścia do 50 som - niestety nie pamiętam dokładnie, bo tutaj strasznie mnie wszyscy pragną ugościć i dużo rzeczy mi opłacają. Chwilami się czuję się tym już skrempowana, ale ciężko dyskutować.
Polecam się jako fotograf ślubny :)
Poniższe schody były jednymi z najbardziej stromych, po jakich schodziłam.
Piękna jurta od razu przykuła moją uwagę. Myślałam, że może w środku będzie jakiś tradycyjny wystrój i porobię ciekawe zdjęcia. Niestety - były pamiątki.
Zmęczeni upałem zatrzymaliśmy się przy kompielisku. Bardzo specyficznym, bo obok małej plaży była restauracja i wielki hotel w budowie. Obok kompieliska były także stawy z rybkami i bardzointrygującym wystrojem. Pragnę jednak zaznaczyć, że wielu osobom podobają się te delfiny i palny i czasami w tym miejscu odbywają się sesje ślubne.
Znalazł i się żywy zwierzak. Dość znudzony życiem.
Marat wypożyczył dla nas rowerek wodny w kształcie łabędzia.
Po plażowaniu i ochłodzeniu organizmu wracaliśmy do Biszkeku. Maszka dorwała kierownicę i mimo, że bardzo ja lubię i jej ufam w wielu kwestiach to niestety zawsze zapinam pasy, gdy prowadzi (co na tylnich siedzeniach tutaj nie jest obowiązkowe).
Tak aby uzupełnić wakacyjny klimat dnia piwko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz